Przyroda na Morasku potrafi być bardzo okrutna i nieobliczalna. A to dorodny kruk przeleci ci koło nosa, płosząc konia, a tu żurawie czają się za krzakiem, sarenki szeleszczą w listowiu, lis skrada się w poszyciu... nie mówiąc o tym, że Zocha i Krzychu wiali ostatnio przed stadem dzików. Ale dziś zostałam zaatakowana przez przyrodę we wnętrzu siodlarni - budynku, zdawałoby się, ostatnim bastionie ludzkości przeciwko dzikości natury.
Wracam po jeździe do siodlarni, patrzę - na środku ślady zbrodni. Leży foliowy worek, a obok bliżej niezidentyfikowane coś.
"No ekstra - myślę sobie - pewnie zostawiłam otwarte drzwi od siodlarni, koty wlazły i coś zeżarły. I teraz będzie na mnie oczywiście." Wzdychając ciężko niczym koń Blanka, kieruję się do mojej szafki. Coś jednak mnie zainteresowało. Dziwny, kulisty kształt składał się z białej mazi i zanurzonych w niej jajeczek.
"Hmmmmm - pomyślałam - hmmm." Zaopatrzywszy się w narzędzie badawcze (patyczek) i po upewnieniu się, że to coś nie jest żywe, dokonałam sekcji jednej z kuleczek. Zawierała pyłek. To dało mi podejrzenie, że sprawcą zamieszania są istoty pszczołopodobne. Tajemnicze gniazdo wypadło z otworu wentylacyjnego w suficie wraz z workiem, który uszczelniał dziurę. Chciałam poradzić się eksperta, ale niestety pan Darek gdzieś wsiąkł. Zatem zostawiłam ten bałagan i sobie poszłam do domu.
Badania internetowe wykazały, że najprawdopodobniej było to gniazdo trzmieli leśnych lub drzewnych :D
I jak tu żyć na tym Morasku, co?
Zdjęcie poglądowe z internetów. Jutro zrobię właściwe. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
komentarze na moim blogu