W piątek w pracy siedziałam cały dzień jak na szpilkach, odliczając minuty do końca i tworząc listę zakupów. W końcu! 13:30, szybka ewakuacja, zanim wróci szefowa i zleci mi jakąś niecierpiącą zwłoki misję.
W Carfie chciałam wziąć wózek, aby z godnością sunąć między regałami. Niestety, okazało się, że mają tylko takie wózki, w które wkłada się zwykłe koszyki. Zatem po wsadzeniu wora z węglem okazało się, że wózek jest już pełen. Zwichrowane kółko nie poprawiało sytuacji, przy każdym ruszeniu musiałam opanowywać histerie pojazdu. Ale nic mnie nie powstrzyma. Węgiel, grill, mięsko... patyczki...
Dzwoni telefon, Milena informuje mnie, że przyjedzie jeszcze z jedną koleżanką. W końcu, skoro już zaprosiłaś 17 osób, to osiemnasta nie zrobi różnicy, prawda? Przyjmuję tą informację ze spokojem, ledwo panując jedną ręką nad narowistym wózeczkiem, który obciążony siatką z piwem przechyla się niebezpiecznie.
W końcu wracam do domu, obładowana niczym mrówka, która niesie więcej, niż sama waży. Szybko ogarniam wierzchnią warstwę syfu przy skocznych dźwiękach Dun an Doras. Ledwo zdążyłam klapnąć na fotel, a już dzwoni Karina, że zaraz będzie.
W stajni załączyłyśmy tryb turbo - na szczęście istnieje coś takiego, jak lonżowanie! Konie pokółkowały, Blanka nawet sobie parę razy skoczyła przeszkodę (kiedy już udało mi się w nią wycelować). Biegiem, pędem wracamy do domu. W drodze powrotnej dzwoni do mnie Kasia:
- Wiem, że tak na ostatnią chwilę, ale też mogę przyjść?
- Możesz... i tak będzie milion ludzi, więc może być milion jeden...
Ledwo się wykąpałam, a przyjechała Milena. Otworzyłam jej z rozmazanymi oczami, bo idąc pod prysznic zapomniałam zmyć tusz. Biedaczka, zmartwiła się, że ktoś zrobił mi krzywdę (najprawdopodobniej mój koń morderca). Krótka przerwa na fajkę i rozpoczynamy działania kuchenne, dzielnie kroiłyśmy wszystko i nadziewałyśmy na patyczki. Powstało zaledwie kilka szaszłyków, a tu wtem - dzwonek! Pierwsi goście w postaci Marka, Michała i Marcycha. Zagoniłam ich do skręcania grilla i noszenia krzeseł, niech się przydadzą. Znowu dzwonek, a to Dagmara z salaterką martwych płodów. Za chwilę Karina i tuńczyk. A potem już się pogubiłam. :D
Przyszli wszyscy, grali Analogsi, grill trzeba było rozpalać od nowa drugi raz. Leciała także dopuszczalna ilość disco polo. Przyszła nawet Olga, która myślała, że wywinie się czterema szwami, nabytymi w walce z puszką kociego żarcia. W końcu przybyła, machając obandażowaną ręką. Oczywiście - jako gospodyni ani się nie najadłam, ani nie napiłam, ani nawet nie pogadałam ze wszystkimi. W końcu różne grupy moich znajomych przekonały się wzajemne o swoim istnieniu, bo nie do końca wierzyli w moje opowieści... ;)
Większość grzecznie zmyła się krótko po północy, ale niektórym zachciało się dzikich tańców przy muzyce Britney Spears, które trwały jeszcze długo w noc, a potem zaczęły się pogaduchy na każdy temat.
Rano okazało się, że najgorsze porządki już za mną dzięki Karinie, która odważnie kursowała między tarasem i kuchnią, po drodze przedzierając się przez dzikie tańce plemienne, prezentowane przez Milenę, Dudkową, Olgę i Dorotę. Mi tam zabrakło odwagi, więc w kuchni oddzielałam części jadalne od niejadalnych i naczynia zmywarkowe od niezmywarkowych.
Następnego dnia obudziłam się pełna werwy. Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Skacowana Milena zalegała na kanapie i oglądała "Kości" oraz mnie myjącą podłogę, przez co kac walczył z wyrzutami sumienia. Jednak jako gość honorowy otrzymała specjalne pozwolenie na opierdalanie się, a nawet dostała kawę. Chciałam jechać do konia, no ale nie mogłam zostawić jej zwłok na kanapie, więc dołączyłam do tej zdechlizny. I tak obejrzałyśmy nową "Carrie" i nowe "Martwe zło".
Ledwo Milena opuściła me progi, a już wrócili rodzice. Sielanka się skończyła.
Następny taki grill za kolejne 25 lat...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
komentarze na moim blogu