Turowo - Nowy Tomyśl

   Ufff... weekend zaczął się z wielką pompą od urodzin Marzeny. Impreza zaczęła zmierzać w podejrzanym kierunku, odkąd Marek dostał się do wieży i zmienił stację na radio VOX. A kiedy jubilatka zaczęła tańczyć na krześle, wiedziałam, że nikt nie wyjdzie stamtąd żywy...

Pluszę Morfeuszę dla Natalii

   W sobotę rano odwiedziłam Natalię, która teraz jest już po operacji, więc trzymajmy kciuki za szybki powrót do formy, w końcu poligon sam się nie zwiedzi. Potem prosto na dworzec, gdzie spotkałam się z Klaudią, aby udać się w podróż do Turowa.

- Czy usłyszę w końcu opowieść o zmartwychwstałym chomiku?
- No cóż, to było tak... Jak byłam mała, to zawsze miałam jakieś chomiki, myszki czy inne myszoskoczki. Akurat była faza na chomika i miałam takiego szarego, dżungarskiego. Siostra sprzątała mu klatkę i na chwilę przełożyła go do tekturowego pudełka, takiego w którym dają ci zwierzątko w sklepie zoologicznym. Chomik kombinował, jakby się tu wydostać i w końcu przegryzł się w miejscu, gdzie były dziurki... no i zwiał. Marzena to zauważyła, ale było już za późno... chomika miał już w pysku pies! Tylko tylne łapki sterczały mu z pyska... Marzena szybko zareagowała i chomik został wypluty, z plaśnięciem upadł na podłogę w kałuży śliny. Położyła go w klatce, gdzie dostał jakiegoś amoku, biegał w kółko jak opętany! Nagle zatrzymał się, chwycił łapkami pręty klatki i stanął. Po chwili puścił jedną łapkę, drugą i BUM! Padł na plecy. Nie żyje!!!
- O nie!
- No cóż, ja w ryk. Jak byłam mała i zdarzyło się, że któryś z chomików zdechł, kiedy byłam w szkole, to mama szybko leciała do zoologicznego po następnego, żebym się nie zorientowała. Więc płacz i żałoba, przygotowania do pogrzebu w ogródki i tak dalej. Ale Marzena podjęła próbę reanimacji... wzięła w dłonie martwe, chomicze ciałko i zaczęła opuszkami kciuków robić mu masaż serca. No i tak masuje, masuje... nagle chomik otworzył oczy i poruszył się! Siostra tak się przestraszyła, że aż nim trochę rzuciła... Ale ostatecznie chomik przeżył jeszcze ze dwa lata dobrym, chomiczym życiem... 

   W Turowie poznęcałyśmy się nad końmi. Whitney coraz grubsza (a wiem co nieco o grubości koni). Jak zwykle Milena zapewniła nam moc atrakcji w postaci wycieczek krajoznawczych do Niewierza i Lubosinka, a także prawdziwy, wiejski, siermiężny, chłopski festyn, gdzie miałyśmy okazję posłuchać lokalnego talentu, śpiewającego Ale-Ale-Aleksandra!
   Wracamy sobie do Turowa na pełnym chillu, ja rozparta na tylnym siedzeniu podziwiam widoki, Klaudia śpiewa (no cóż, to akurat nie było specjalnie chillujące). Wtem! Milena daje po hamulcach i zaklęła szpetnie "okurwaokurwaokurwa" (w pierwszej chwili zwątpiłam, czy słowa te miały być przekleństwem, czy po prostu zobaczyła rzeczoną kurwę w krzakach). Wylatuje z samochodu, nie zamykając drzwi i krzycząc "kotek!!!". 
   Sokole oko Mileny dojrzało na poboczu na ułamek sekundy małą, biało-czarną kuleczkę, która czmychnęła w maliny! Spod krzaków dobiegało głośne "mił mił mił mił!". I tak oto Milena uratowała koteczka. Oczywiście, jest już mój (komentarz mamy: "no musiałaś"). 
    Tak oto zwiedziłam stajnie, byłam na festynie i zostałam kocią mamą, a był to dopiero pierwszy dzień wizyty w Turowie.



   Następnego dnia pomagałyśmy na I Zawodach w Powożeniu w Nowym Tomyślu, gdzie pełniłam zaszczytną rolę podnosiciela piłeczek. Zostałam prawie potrącona przez szalonego kłusaka, no ale cóż, jeździectwo i powożenie to sporty ekstremalne...

Turowska ekipa zwarta, czujna i gotowa do działania!

   Po powrocie z chęcią padłabym na twarz i spała jak zabita, ale biegał po mnie mały kot, więc niestety jestem trochę zombie. Nie rozumiem tylko, czemu kot taki wyspany i zadowolony, skoro powinien spać dłużej od człowieka?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

komentarze na moim blogu