Bieszczady (odcinek 1)


   Spece od marketingu przyznają, że najlepiej, gdy ciekawy content przeplata się z praktycznymi informacjami, dlatego od czasu do czasu pozwolę sobie wpleść w relację poradnik podróżnika. Podczas wypadu na drugi koniec kraju może przydarzyć się wiele przygód, ale nie martwcie się, z mojąbiednąblaneczką nie zginiecie.

Jak przeżyć w pociągu?

(czyli dzień I)

   Podróż z Poznania do Rzeszowa to nie przelewki - jadąc bez przesiadki, w pociągu spędza się 10 godzin i 20 minut. My akurat miałyśmy szczęście zaznać aż 11,5 h podróży. Na przeżycie w pociągu mamy dwa sposoby:

  • Metoda nr 1 (moja) - naładuj kindla książkami, pomocna będzie obudowa z lampką. Pamiętaj o przeliczniku 1 h = ok 100 stron. Kup tigera i ciastka. Czytaj do oporu i nie zwracaj na nic uwagi. Jak dobrze pójdzie, umrzesz dopiero ok. 4 w nocy. Minusem tej metody jest to, że inni stosują metodę drugą.
  • Metoda nr 2 (Mileny) - naładuj plecak żubrami. Przy dostatecznej ilości piwa z łatwością nawiążesz relacje międzyludzkie we wszystkich przedziałach oraz korytarzu wagonu. Pilnuj portfela, bo może spaść na schodki pociągu. Umrzesz ok. 3 w nocy, przytulona do siedzącego obok ciebie wąsatego Janusza. Minusem tej metody jest to, że Janusz z mięciutkim ramieniem i sweterkiem będzie chciał wysiąść w Krakowie o 5:30.
    No i tak właśnie było. Pan Janusz chciał wstać, ale utrudniała mu to Milena, wtulona we wzorzysty sweter. Naprawdę próbował być delikatny, ale trzymała go za ramię i nie chciała wypuścić z przedziału. W końcu oklapła na chwilo opuszczone przeze mnie siedzenie i biedak uwolnił się z niewoli, za to ja nie miałam gdzie usiąść. Musiałam walczyć z nogami Mileny, której najwyraźniej wydawało się, że jest w swoim king size łóżku. W końcu, gdzieś za Krakowem przedział opustoszał, więc mogłam pozwolić niesfornym kończynom na swobodną ekspansję, a sobie na drzemkę bez obaw, że jakiś bucior wyląduje na mojej głowie.

(TAK, mam zdjęcie słodko przytulonych Mileny i pana Janusza, wystarczy 10 słitaśnych komciów i wstawię je w kolejnej notce!!!)




  I tak po 9:00 znalazłyśmy się w końcu w Rzeszowie. Rzeszów to stolica zapiekanek. Wychodząc z dworca, możecie ujrzeć takie hasła:

- ZAPIEKANKI
- U NAS NAJLEPSZE ZAPIEKANKI
- NASZE ZAPIEKANKI NIE POTRZEBUJĄ REKLAMY
- SĄSIAD ZASŁANIA NASZE ZAPIEKANKI ŻEBYŚCIE NIE POZNALI ICH SMAKU

   Itp. Następnym punktem na naszej liście podróży jest Cisna, do której jest jakieś 130 km, zatem dla rozgrzewki postanowiłyśmy przejść się przez Rzeszów na wylotówkę w stronę Sanoka. Nigdzie nie łapie się stopa tak łatwo, jak w podkarpackim, serio. Pani w cukierni wyposażyła nas w stosowny karton oraz pisak w zamian za opowieść o Milenie śpiącej na panu Januszu. Nie stałyśmy nawet 10 minut, aż zatrzymało się auto oferujące transport aż do Leska (czyli aż za Sanok). Dla porównania, w Międzyzdrojach złapanie podwózki zajęło nam ponad godzinę, w dodatku w burzy z gradem. Nikt się kurwa nie ulitował, nikt. W Lesku i potem dalej, w Bukowcu, poszło nam równie szybko. Wyrzucone w okolicach Buku postanowiłyśmy iść dalej z buta, żeby od razu zaznać trochę gór... tzn. ja postanowiłam, a Milena ze smutną miną na to przystała. Na szczęście widok górskiej rzeki i możliwość umoczenia girek był dla niej satysfakcjonującym zadośćuczynieniem za marsz w obcierających gatkach. Rzeką okazała się Solinka, która towarzyszyła nam cały czas raz z jednej, raz z drugiej strony.


Moczenie girek w Solince

Milena na szlaku, świeża i rześka
TO JA

To powinno dać do myślenia o stanie bieszczadzkich dróg

Znowu Solinka

I tak popołudniu dotarłyśmy do Cisnej. Okazało się, że nasz pierwszy nocleg w Bacówce pod Honem znajduje się dokładnie po drugiej stronie miejscowości. Nie pozostało nam nic innego, jak schronić się przed deszczem w Siekierezadzie, kultowej bieszczadzkiej knajpie. Czy pub jest przereklamowany, czy też nie - oceńcie sami, mi podobał się nietuzinkowy wystrój... chociaż ktoś tu ewidentnie nie zna pojęcia "umiar".



Siekiery w stołach to najbardziej rozpoznawalny element knajpy. 

Dobre miodowe piwko. Milena zjadła tarciucha z sosem grzybowym
(bardzo dobre!), ja pierogi z serem i kaszą (takie se). Ale fotek nie ma, bo to nie instagram.

Dużo... wszystkiego.

     Zasięgnęłyśmy też rady od lokalnej społeczności, jak najlepiej unikać niedźwiedzi i co robić w razie bezpośredniego kontaktu (pan sprzedający magnesy powiedział: "jak żem spotkał niedźwiedzia, to usiadłem pod jodłą i się zesrałem. Potem on poszedł w swoją stronę, a ja w swoją"). Poza tym, niedźwiedzie podobno unikają człowieka, wystarczy tylko, że zawczasu usłyszą ludzki głos. Uznałam, że przy paplaniu Mileny niedźwiedź nie ma absolutnie żadnych szans.
   Po odzyskaniu nadwątlonych marszem sił udałyśmy się do Bacówki, gdzie było daleko i pod górkę, za co dostał mi się opiernicz od Mileny. Ale to jeszcze nic. Okazało się, że w bacówce nie ma piwa. Dyrekcja Bieszczadzkiego Parku Narodowego zabrania sprzedaży alkoholu na terenie parku. To dopiero był dramat...

Idziemy i idziemy...

A oto i jest Bacówka!

Śpimy tutaj, w drugim budynku.

Szybko trzeba było iść spać, bo jutro trasa ponad 20 km... Poza tym, nie każdy się wyspał w pociągu (akurat przypadał jeden Janusz na przedział).

Poranny widok z Bacówki

Jak zgubić się w 10 minut po wejściu na szlak?

(oraz jak aktywnie zdobywać czytelników, czyli dzień II)

    Pierwszą zaplanowaną trasą było przejście z Cisnej czerwonym szlakiem na Okrąglik i dalej do Wetliny, gdzie miałyśmy prawie zarezerwowany nocleg (babka w schronisku Pod Wysoką Połoniną była bardzo zniesmaczona, że w weekend, w sezonie, chcemy zarezerwować JEDEN nocleg i łaskawie postanowiła nam udostępnić w ostateczności skrawek podłogi. No nie polecam. To jedyna miejscówka, która się wypięła w ten sposób).



   Największą męką jest znalezienie wyjścia na czerwony szlak z Cisnej. Nigdzie nie jest zaznaczone, że musisz przejść obok Siekierezady schodkami w dół, dalej przez mostek, w prawo i wzdłuż rzeki przez strumyk. Prawie nam się udało. Przeszłyśmy obok Siekierezady schodkami w dół, dalej przez mostek, w prawo i... w górę. No nie ukrywam, że to ja szłam pierwsza i taka byłam wyrywna pod tą górkę. (Prawidłowy czerwony szlak znalazłam dopiero 5 dni później, w drodze powrotnej z Kalnicy). 

Początek czerwonego szlaku - mostek nad Solinką w Cisnej

Bardzo ładna ścieżka, prawda? Nie mogłam się oprzeć.
PS NIE IDŹCIE TAMTĘDY TYLKO WZDŁUŻ RZECZKI!

   W każdym bądź razie, radośnie dygam pod tą górę. Milena, która miała odstraszać niedźwiedzie zamilkła, bo dostała zadyszki. Ja jednak rączo parłam naprzód, nie przejmując się brakiem oznaczeń na szlaku, bo wszak ścieżka była tylko jedna i nie sposób było się zgubić. W końcu pojawili się też pierwsi turyści, nadchodzący z drugiej strony. Gadka-szmatka o niedźwiedziach, aż tu nagle padło pytanie:
- Czy wiecie, na jakim szlaku jesteście?
- Na czerwonym, na Okrąglik.
- A wcale, że nie!
  No i wydało się: jesteśmy zgubione. Na szczęście nie tylko my. Tomek, Paulina i mały Mati zrobili dokładnie ten sam błąd, co my i zamiast na szczyt, dotarli na wieżę widokową Jeleni Skok. Co prawda im się wycieczka podobała, ale my miałyśmy jasno określony cel, czas leciał, a kilometrów nie ubywało. Mieliśmy mapę, ale mapa nic nie pomoże, jeżeli nie wiesz, gdzie jesteś (oczywiście Jeleni Skok nie był oznaczony). Postanowiliśmy wrócić się do szutrowej drogi, którą przecięliśmy wcześniej. Takie wprowadzanie turystów w błąd jest karygodne.
- Ja to wszystko opiszę na blogu! - wygrażałam.

   I się zaczęło. Propozycji naszego położenia było wiele. W każdą boczną drogę był wysyłany zwiadowca, który miał stwierdzić, czy znajduje się tam jakiś znak szczególny. Strumieni - zarówno na mapie, jak i w lesie - było wiele i ciężko było określić, który jest który. Oznakowanie na drzewach w postaci białego prostokąta z czerwoną kropką na środku sugerowało, że już dotarliśmy do Japonii. Milena chciała wyrwać mi mapę i okładać mnie ją po głowie, na szczęście znowu dostała zadyszki i musiała zapalić papierosa. Nagle natknęliśmy się na rozwidlenie. Już mieliśmy podejrzenia, że ktoś dla jaj obrócił drogowskaz, gdy mnie olśniło, ze nie jesteśmy na głównej drodze, tylko na tym kawałeczku, który do niej prowadzi. W końcu otoczenie zaczęło się łaskawie zgadzać z mapą. Niemniej jednak zaczęłyśmy się obawiać, że jeśli TERAZ się zgubiłyśmy, to co będzie dalej? (Właśnie tak mi się przypomniało, że w zasadzie zgubiłyśmy się już w Tesco w Lesku...).  Odpowiadam więc na pytanie z poprzedniego wpisu: do obrania prawidłowego kierunku potrzebnych jest co najmniej 5 osób, w tym jeden nawigator i czterech zwiadowców. Nie wiem, kto mianował mnie nawigatorem po mojej wpadce z błąkaniem się 500 m od Zygmuntówki....

    Dotarliśmy do skrzyżowania z czerwonym szlakiem i po wymianie blożkowych danych kontaktowych ekipa z Koszalina ruszyła w swoją stronę, a my w swoją - na Okrąglik. Zdążyli też przeczytać nam fragment z przewodnika, w którym naszą dalszą trasę opisano jako "najbardziej strome podjście w Bieszaczadach". Dzięki temu nie byłyśmy zbyt zaskoczone tym, co czekało nas za chwilę. Gdyby nie oni, to prawdopodobnie doszłoby do mapoczynów na mojej biednej głowie. Serdecznie pozdrawiam! My już w domu, mam nadzieję, że wy też bezpiecznie dotarliście!
   Widzisz, Zocha? Tak się aktywnie zdobywa czytelników!   
  
Czas odpowiedzieć na kolejne pytanie.

Z czego składają się Bieszczady?

Odpowiedź: Bieszczady składają się głównie z błota. 

"Dlaczego są takie piękne? Dlaczego tak złe dla ludzi?" :-(

"Halo? Nadleśnictwo Cisna? Proszę to sprzątnąć"

   Przy każdej górskiej wyprawie porządne obuwie to podstawa, ale w przypadku Bieszczad przygotujcie się na solidną dawkę błotka. Na szczęście było tak gęste, że przesączało się bardzo powoli. Myślicie, ze marsz po tym to wyzwanie? A co powiecie na to, że spotkałyśmy parkę, która radośnie brnęła przez to bagno na rowerach?!


Widok z punktu widokowego przed Małym Jasłem

Z jakiegoś powodu bieszczadzkie motyle są bardzo upierdliwe.
Nie ufajcie im, lubią siadać na kupach.


Komu w drogę, temu kopa w dupę. Ruszamy dalej.


   W każdym bądź razie, przewodnik miał rację - podejście czerwonym szlakiem od Cisnej w stronę Wielkiego Jasła jest dość strome i nużące, widoków mało, praktycznie trasa cały czas przez las. Ale na Wielkie Jasło z pewnością warto wejść. Można też to zrobić z Przysłupia. Czas na parę widoczków.








    Nie ma czasu na długą przerwę, bo to dopiero 1/2 trasy! Ale fakt, że najbardziej żmudne (w sensie: długie i nudne) podejście za nami. Powiedziałabym, że teraz już będzie tylko z górki, ale Milena złapałaby mnie za słówko i zaczęła marudzić przy kolejnej wspinaczce. Ruszamy więc dalej na Okrąglik, gdzie znajduje się polsko-słowacka granica. Tak, my jesteśmy kobiety światłe i za granicą bywałe!

TO JA

Widok z Okrąglika

Przed nami jeszcze Fereczata i zjazd do bazy. Chociaż na zdjęciach wyglądamy na świeże i rześkie, tak naprawdę byłyśmy już trochę zmęczone, a godzina była późna (jak na wędrowanie po szlaku. Pamiętajcie, ze w górach dzień jest nieco krótszy!).

Za każdym razem, kiedy myślisz, że to ostatnia góra, wyrasta za nią kolejna.



JAKIŚ MAŁY TEN NIEDŹWIEDŹ

Widok z Fereczaty

Długa droga w dół




   W międzyczasie stwierdziłyśmy, że rezygnujemy z rezerwacji-nie-rezerwacji w Wetlinie i poszukamy noclegu w Smerku. Okazało się, że w pierwszym pensjonacie przy zejściu ze szlaku był akurat wolny dwuosobowy pokój na tę jedną noc. Czyż ka nie sprzyja zdrożonym wędrowcom? Na dodatek czekały na nas takie luksusy, jak pościel, poduszka i wifi. I tak oto zasnęłam, ledwo przyłożywszy głowę do rzeczonej poduszki...

  Jeśli chodzi o noclegi - najwyraźniej w większych, typowo turystycznych miejscowościach znajdziecie je bez trudu, schodząc z drogi. O ile gustujecie w schroniskowym klimacie - np. w Wetlinie czy Ustrzykach Górnych znajdziecie sporo propozycji. Jeśli jednak zależy wam na jakimś szczególnym miejscu, warto zrobić rezerwację, Bieszczady nie są aż tak bezludne, jak się powszechnie uważa ;-) 

  I tak minął nam pierwszy dzień wędrówki.
  Stay tuned, to be continued!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

komentarze na moim blogu